W terapii byłam dotychczas 2 razy. Pierwszy raz poszłam jesienią 2016 roku, po rozstaniu, które było dla mnie niezwykle trudne i strzaskało moje poczucie własnej wartości i mój świat w drobny mak. Kontynuowałam ją wtedy przez prawie 3 lata, do sierpnia 2019 roku. Drugi raz zaczęłam konsultować się z terapeutką, inną niż poprzednio, we wrześniu 2020 roku i w tej terapii byłam do kwietnia 2022 roku. Postanowiłam podsumować kilka najważniejszych rzeczy, które wyniosłam z obu tych procesów i które najbardziej wpłynęły na poprawę jakości mojego życia.
1. Dążę (dążyłam?) do wyimaginowanego, nieistniejącego perfekcyjnego wzorca w wielu aspektach mojego życia. I gnoiłam się za to, że go nie osiągam
Uświadomienie sobie tego to jedna z najbardziej uwalniających i realnie zmieniających jakość mojego życia lekcji. Nawet jeśli nadal zdarza mi się tak myśleć, łapię się na tym i mogę sobie powiedzieć: nie, nie musisz. Nie, to nie znaczy, że to, co robisz, jest złe czy gorsze.
Podam najbardziej absurdalny przykład, który też pomógł mi to sobie uświadomić i dobrze oddaje, co chodzi. Gdy jeszcze była z nami koteczka, było to niesamowicie miziaste stworzenie. Bardzo często przychodziła do mnie, pakowała się na kolana albo obok i domagała głasków. I oczywiście nigdy nie było jej mało. Więc złapałam się któregoś razu na tym, że wyrzucam sobie jaką jestem okropną osobą, bo głaszczę ją za mało i za krótko, ona by chciała jeszcze i każdy prawdziwie zaangażowany opiekun poświęcałby jej więcej czasu. W dodatku jest już starsza, więc nie zostało nam wiele czasu…
Potrafiłam też sobie wyrzucać, że nie podlewam kwiatków. Wszyscy to na pewno robią jak w zegarku, co tydzień, a ja nic tylko wiecznie zapominam. Albo że za mało trenuję z psem, kiedy nasza trenerka była zachwycona postępami. Że na spacerach się niecierpliwię i za mało pozwalam psu węszyć, bo pod koniec mam już dość i chcę iść prosto do domu. Że jeśli czytam komiks albo oglądam dramę jednocześnie co chwilę przerywając, by napisać wrażenia czy wysłać kadr przyjaciółce, to niewłaściwe, bo powinnam to robić bez przerw, w skupieniu.
Każdy powód był dobry, by wytknąć sobie, że nie robię czegoś wystarczająco dobrze.
2. Mam prawo do własnych uczuć i decyzji - jestem odrębną, niezależną jednostką
Długi czas nosiłam w sobie poczucie winy za bunt, negatywne emocje i kłótnie, które wiązały się z niemożnością podjęcia własnych decyzji. Jako dziecko i jako nastolatka. Gdy nie chciałam pójść na jaką wycieczkę, pojechać do babci albo w jakikolwiek inny sposób wyłamywałam się z planów narzuconych przez rodziców. Gdy miałam lat 10, 15, 18, a nawet i 20.
Narzucanie mi czegokolwiek budziło moją ogromną niezgodę, którą głośno wyrażałam i zawsze słyszałam wtedy, że jestem egoistką, że psuję wszystkim zabawę, że psuję przyjemność/wycieczkę… Nieważne, czy udawało mi się postawić na swoim, czy musiałam ulec, i tak miałam poczucie winy.
Ogromnie pomogło zrozumienie, że to w rzeczywistości nie było moją winą. Gdy byłam dzieckiem, to na rodzicach spoczywał obowiązek zapewnienia mi komfortu – w tym psychicznego – a także odpowiedzialność za ich własne decyzje, emocje czy samopoczucie. A gdy jestem już dorosła, to mam prawo do własnych wyborów i tego, by je szanowano, zamiast wywierania presji czy konfliktów z tego powodu.
I dotyczy to nie tylko rodziców i rodziny, ale też przyjaciół czy związku. Ja mogę chcieć gdzieś pójść, a mój partner nie i nie ma w tym nic złego. Idę sama. Albo odwrotnie – on chce gdzieś wyjść, a ja nie, wtedy on idzie sam. Mam wrażenie, że zwłaszcza w przypadku związku, wielu osobom trudno jest pojąć, że składa się on z dwóch niezależnych jednostek. Kiedy idę sama na spotkanie ze znajomymi albo, co gorsza, jadę sama na jednodniową wycieczkę do innego miasta, nadal zdarza mi się słyszeć zatroskane pytania, czy nie pokłóciłam się z partnerem. Kiedyś wywoływało to we mnie takie poczucie, że coś rzeczywiście jest z nami nie tak i powodowało wątpliwości. Dzisiaj już tylko budzi uśmiech lub irytację, w zależności od nastroju.
Na szczęście tę kwestię mam już poukładaną z najbliższymi mi osobami i rzadko kiedy dochodzi do konfliktów na tym tle.
3. Moja norma nie jest normą uniwersalną, a nawet może nie być normą dla większości ludzi
I wcale nie chodzi mi tu o akceptację tego, że ktoś ma inaczej niż ja i przyjęcie do wiadomości – na to od zawsze miałam dość dużą tolerancję. Chodzi o błędne założenia, które szkodzą tak naprawdę głównie mnie.
Przykład? U mnie w domu zawsze dużą wagę przykładało się do czystości i porządku. Zatem ja sama staram się dbać o to w swoim domu (choć już z uważnością i odpuszczaniem, kiedy wiem że ważniejszy jest mój odpoczynek lub inne kwestie). Dlatego też podświadomie zakładam, że osoby z którymi mam styczność albo które obserwuję w internecie, też to mają. Na przykład ta super podcasterka, która robi tyle świetnych jakościowo materiałów i ma ogromne zasięgi – na pewno ma w domu względny porządek, dba o niego. Ta blogerka zapraszana do radio i telewizji i pisząca kilkanaście tekstów w miesiącu też. I ta świetna pisarka.
Absurd tego założenia dotarł do mnie, kiedy pewna podziwiana przeze mnie osoba zaczęła pokazywać, że ma w domu nierozpakowane od x czasu paczki, a w ogóle to wszędzie walają się książki i ma to gdzieś, bo jest zapracowana.
4. Nie każdy wszystko ogarnia
Ten punkt łączy się z poprzednimi. Czasem myślę sobie, że rany boskie, ja mam taki bałagan w szafie i nadal tej swojej garderoby, ilości ciuchów i tego, by mieć tylko rzeczy które realnie lubię i/lub często noszę – nie ogarnęłam. Mimo że to proces trwający już lata, nie doszłam jeszcze do momentu, który by mnie satysfakcjonował, choć jest coraz lepiej. Jednak z pewnością wszystkie te osoby, które lubię i podziwiam, mają ten aspekt w małym palcu, dawno już opanowany.
I znowu – w tych obszarach, których nie ogarniam, a czuję, że bym chciała lub potrzebuję, zakładam z góry, że te wszystkie świetne osoby które cenię, podziwiam, zwyczajnie lubię, na pewno mają ogarnięte. To wszystko, co ja ogarniam (oczywistość! patrz punkt 3), a już na pewno wszystko, czego nie ogarniam, choć bym chciała. Albo co uważam, że powinnam.
5. Mam prawo zmienić zdanie: rezygnować, wycofywać się
Jest takie powiedzonko, że tylko krowa nie zmienia zdania. Mimo że było mi znane od dawna i nawet przyznawałam mu rację, przed długi czas miałam ogromny problem z rezygnacją i wycofywaniem się z różnych rzeczy. Czy nawet przyznaniem przed sobą, że chciałabym to zrobić.
Znowu wracamy do kwestii wychowania. W moim domu rodzinnym bardzo ceniono tak zwaną słowność i przywiązywano dużą wagę do deklaracji czy obietnic. Często też w dzieciństwie byłam krytykowana za tzw. “słomiany zapał”. Siedziało i po części nadal siedzi to we mnie naprawdę głęboko. Miałam na przykład ogromny problem z przyznaniem się do tego, że nie chcę pracować w dziedzinie, którą studiowałam. Jeszcze dłużej zajęła faktyczna rezygnacja z tej pracy.
I znów – dopiero jako 25-latka na terapii usłyszałam, że to normalne, że w dzieciństwie czy jako nastolatka próbowałam wielu różnych rzeczy. Także to, że traciłam zainteresowanie większością z nich po krótkim czasie. Nie ma innego sposobu, by dowiedzieć się, co się lubi i w czym jest się dobrym, niż testować. Poczułam ogromną ulgę i naprawdę zmieniło to postrzeganie mojej osoby.
Mam poczucie, że dopiero z tą świadomością i przerobieniem tego tematu w głowie, mogę naprawdę żyć po swojemu.